idea:



PL:

IDEA:

Chodzi o tzw. serendipity - 'dar znajdowania cennych albo miłych rzeczy, których się nie szukało; szczęśliwy dar dokonywania przypadkowych odkryć.' [słowo wybrane w 2004 r. jako najtrudniejsze do przetłumaczenia z j. angielskiego]

Projekt, mający za zadanie ustawić nasz fokus na rzeczy radosne, mądre, piękne - a więc te, najistotniejsze w naszym życiu!
Ponieważ nie przeciwko dołom powinniśmy się opowiadać ale za radością i uśmiechem stać murem!

Vive la vie!

Czekam na wiadomości od Ciebie: przeróżne przygody i spostrzeżenia, czyli FRAJDY! [są wszędzie - uśmiech ekspedientki, napis na murze, wiatr na policzku, smak gorącej czekolady, zapach skoszonej trawy, spotkanie z przyjaciółmi, piosenki, filmy, cytaty, zdjęcia, anegdoty...]

dbrzeska@gmail.com

Te małe i te większe spotykają nas każdego dnia zwracajmy na nie uwagę, szturchnijmy łokciem kogoś obok - niech popatrzy razem z nami! :)

Do Brze

ENG:

THE IDEA:

Serendipity is the gift of making fortunate discoveries while looking for something unrelated. The word has been voted as one of the ten English words that were hardest to translate in June 2004 by a British translation company.

This project aims to help us focus on anything happy, wise, beautiful, the things that are the most important in life.
We should vote for happiness instead of protesting against depression. Let‘s embrace happiness and smile!

Vive la vie!

I am waiting for news from you, things that I call DELIGHTS (FRAJDY - in Polish): varied adventures, observations etc. [you can see them everywhere: the smile of a shop assistant, writing on a wall, wind on the cheeks, smell of hot chocolate, smell of cut grass, meeting with friends, songs, films, quotes, photos, anecdotes ....]

dbrzeska@gmail.com

We can experience such small and such bigger DELIGHTS every day. Let’s notice them! Let’s nudge someone next to us – let her/him notice it together with us! :)


czwartek, 24 listopada 2011

Part 5! Do Częstochowy.

Dawno mnie tu nie było... 
Ale okoliczności nie sprzyjały. 

Najpierw zostawiłam mapy z mojej podróży we Wrocławiu, podczas gdy sama udałam się do Warszawy - przeprowadzka, wynajem mieszkania, praca. Nie mogłam się na te cuda kartografii długo doczekać, a z moją impresyjną pamięcią i sumiennością w notowaniu tych impresji, mapy zostały właściwie jedyną możliwością dokładnego sprawdzenia trasy i przypomnienia sobie reszty przygód. 
Następnie wierny kompan - komputer, postanowił odchorować upadek jaki mu sprezentowałam - kilkanaście dni w naprawie, dysk do wymiany, dane nie do odzyskania. Po tym incydencie staruszek już nigdy do końca nie wydobrzał, więc przyjemność z pisania była taka sobie. Szczególnie, że bez stałego dostępu do internetu. Ale dość usprawiedliwień: jestem.

Opowieść skończyła się w momencie, gdy nad łowiskiem zapadła noc. Rano chłopaki się ze mnie śmiali, że okrutnie im ryby płoszyłam - cała noc pod folią termiczną ;) wyobraźcie sobie dźwięk celofanu wśród nocnej ciszy ;)

Rano przywitało nas słońce i od razu było wiadomo, że będzie skwar. 
Krążyły słuchy, że niedaleko stawu biegnie kanałek z małą tamką - postanowiłam się tam udać - pod prysznic! 
Z betonowej półki lała się lodowata woda - best hydromasaż ever! Po kąpielach wodnych i słonecznych, wędkarze zwinęli swój obóz, w mojej wycieczce postanowił mi towarzyszyć Piotrek - na ryby przyjechał na rowerze. Wybraliśmy trasę biegnącą przez Park Krajobrazowy nad Lizwartą, chłopak jechał do domu, do Lublińca. 
W Przystajni jeszcze kupiłam najtańszy krem do opalania... żeby się nie spiec, tak grzało.
Dziwnie było jechać we dwoje, znaleźć wspólne tempo, podjąć decyzję którędy jechać. Musiałam rozłożyć siły na czekającą mnie porcję kilometrów. Wkrótce przyszło się nam pożegnać.
Chciałam dojechać do Częstochowy. 
Las był piękny i cienisty. Niestety oznakowanie szlaków zawodziło, zasięgu brak, nie ma kogo zapytać o drogę. Gdzieś w oddali było słychać maszyny pracujące przy ścince drzew. Trochę niepewnie.
Ale nawet w takiej dziczy, w pudełku od zapałek niemal, ale była - Maryjka.


W końcu wyjechałam z puszczy - do miejscowości Jezioro. 
Tam, za płotem w cieniu drzewa siedzieli starsi państwo przy popołudniowej kawce i cieście... ach!
Nie mogłam się powstrzymać, stwierdziłam, że czas zapytać o drogę i chwilkę porozmawiać... nie ukrywam, że miałam ochotę na kawę :) 


Dobrzy gospodarze poczęstowali mnie również i ciastem, wskazali drogę, a ja zdążyłam się nawet zakolegować z suczką Lolką, która z początku strasznie na mnie szczekała. Robiło się późno, czas jechać, obrałam dobry kierunek - za plecami miałam zachodzące słońce - na wschód.
Cisie - Gać - Nowe Domy - Stara Blachownia - Łojki - Stara Gorzelnia...
Marzyłam o lodach. Obiecałam sobie jedną sporą kulkę w chrupiącym waflu natychmiast po przybyciu na miejsce.


Jak zabawnie było wjechać na Jasną Górę... nigdy tu nie byłam, pielgrzymi patrzyli na mnie z podziwem... :) postanowiłam obadać teren miasteczka, znaleźć pole namiotowe - pewien bank miał tam swoje stoisko z pysznymi krówkami. Wzięłam kilka i postanowiłam zadzwonić do Agnieszki, podzielić się kolejnym zdobytym celem!


Wymarzone, bezpłatne, zadbane pole namiotowe... nie posiadałam Karty Pielgrzyma, ale pan, który mieszkał w namiocie obok tylko się uśmiechnął z politowaniem, gdy zapytałam czy mnie nie wyrzucą. Rozbiłam namiot, przebrałam się w świeże ubranie i pojechałam w miasto - na rekonesans :)


Jakże pyszne to były lody!!! :)




C.D.N.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz